
Księża na księżyc? Ale po co?
To hasło co jakiś czas wraca. Księża na księżyc! Bo znowu zawiedli, znowu rozczarowali, znowu afera, znowu, znowu… Zastanawiam się jednak po co wysyłać ich na Księżyc skoro na Ziemi chyba i tak ich nie ma… Gdzie zatem są? Dobre pytanie.
Jesteśmy z tej samej gliny. Naprawdę.
Wszystko przebiega jak zwykle. Na ambonę wychodzi człowiek i z otwartej przed sobą księgi czyta Słowo. Nie przez pomyłkę piszę Słowo z wielkiej litery. Piszę bowiem o Słowie napawającym życiem, otwierającym na coś więcej, oddziałującym na głębię, którą w sobie masz, a o istnienie której mogłeś siebie nie podejrzewać… I ten człowiek ci to Słowo czyta. Czyta i czyta, a kiedy już skończy zaczyna mówić coś, co zazwyczaj nazywamy kazaniem. Kazanie czasem odnosi się do przeczytanego wcześniej Słowa, a czasem jest wygłaszane w zupełnym od Słowa oderwaniu. Bywa inspirujące i dodające otuchy, a kiedy indziej… wręcz przeciwnie. Zdarza się, że trwa w nieskończoność, a innym razem jest usystematyzowane i zbudowane na konkretach. Wiadomo, jest różnie. Kiedy jest niedziela takie wydarzenia mają miejsce w całym naszym (i nie tylko) kraju. Tysiące kapłanów najpierw odczytuje fragment Ewangelii, potem wygłasza homilię. Dobra, myślisz sobie, to już kolejna linijka, a tutaj nic odkrywczego. Czy to aby na pewno miało trafić na bloga? Wiesz, to właśnie w momentach najbardziej nam znanych, powtarzających się często się gubimy. Wydaje nam się, że skoro to już któryś raz, to przecież nic nas nie może zaskoczyć. Daj mi zatem jeszcze chwilę, a postaram Ci, drogi Czytelniku, wyjaśnić do czego zmierzam. Podsumowując- jesteśmy po odczytaniu Ewangelii i kazaniu.
Wracasz do domu, włączasz komputer albo zaczynasz oglądać TV. Stamtąd dowiadujesz się, że ci sami kapłani, którzy przed chwilą czytali dla ciebie Słowo Boże teraz są oskarżani o pedofilię, zachłanność, obojętność. Dowiadujesz się, że choć wybrali drogę celibatu to na co dzień niewiele mają z nią wspólnego. Na własnej skórze odczuwasz, że nie jesteś dla nich tak ważny jak moneta lub banknot, który rzucisz na tacę. Sporo tego. Najtrudniejszy jest jednak rozdźwięk między tym, co głoszą, a jaki dają przykład czynem. Boli? Mnie już mniej.
Kiedyś opisany przeze mnie wyżej dysonans budził gniew. Pamiętam jak po obejrzeniu filmu ,,Tylko nie mów nikomu” myślałam, że to koniec, że nie wiem czy będę w stanie jeszcze zaufać kapłanom. Tymczasem mój obecny stosunek do nich jest lepszy niż kiedykolwiek, a energię z nadal odczuwanego czasem gniewu staram się spożytkować w sposób konstruktywny zamiast bezsensownie mielić językiem i narzekać. Droga do tego była jednak długa i kręta. Trwa ona nadal, jest mi już na niej trochę łatwiej, bo z perspektywy przebytej wędrówki widzę pewne kwestie zupełnie inaczej.
Ważnym dla mnie odkryciem był głód autorytetu. Spostrzegłam, że odkąd pamiętam istniało we mnie pragnienie obcowania z ludźmi, od których mogę się uczyć, którzy będą dla mnie mistrzami. Trudno się dziwić, że w kapłanach widziałam (i nadal widzę) takie osoby. Przecież każdego dnia mają kontakt ze Słowem, głoszą, żeby pomóc znaleźć odpowiedź na pytanie którą drogą podążyć, budzą zaufanie… Mój obraz autorytetu był wyidealizowany do granic możliwości. Szukałam kogoś nieskazitelnego. Tymczasem taka doskonałość jest dla nas nieosiągalna (nawet w świętości nie o doskonałość, a o miłość, czasem trochę koślawą, chodzi). Obraz tego jaki, moim zdaniem, kapłan powinien być zderzał się z tym jakich kapłanów spotykałam na swojej drodze, a że żaden idealny nie był, to budził się we mnie silny sprzeciw.
Dziś patrzę na tę kwestię z dużo większą wyrozumiałością, po prostu po ludzku. W tej zmianie bardzo pomaga mi dostrzeganie i akceptacja swoich słabości, co oczywiście nie oznacza pobłażliwej zgody na nie oraz braku rozwoju. Chodzi tu po prostu o to, żeby przestać nieustannie siebie trenować i kontrolować, a dać sobie zezwolenie na choćby odrobinę luzu i prawo do porażki. W kapłanach widzę ludzi tak samo jak ja słabych, poranionych i zagubionych. Kiedy myślę o swoich wadach, problemach lub trudnościach to uświadamiam sobie, że przecież oni mają swoje, że ich życie też nie jest usłane różami. Wszyscy tak samo ciągle uczymy się jak żyć, jak kochać, jak odkrywać Boga. Pewnie że chciałoby się, aby ludzie, którzy mówię, że poświęcili życie Bogu i służbie Jemu byli jacyś lepsi, żeby stanowili punkt odniesienia, żeby mieli jakieś supermoce, które sprawią, że będą na przykład bardziej odporni na pokusy. To jednak tak nie działa. Jesteśmy wszyscy z tej samej gliny. To wszystko.
Ktoś może jednak powiedzieć, że skoro taki ksiądz odebrał odpowiednie wykształcenie, przyjął święcenia, zna Ewangelię, to przecież, gdy nie ma to odzwierciedlenia w jego życiu, to jest skrajnym hipokrytą i nie zasługuje na jakąkolwiek wyrozumiałość. Czy tak? Jeśli tak, to zastanów się proszę nad tymi wszystkimi momentami w swoim życiu, gdy wiesz, że zachowałeś się źle, że choć posiadałeś wiedzę na temat tego co i jak należało zrobić, to zrobiłeś inaczej. Mówiąc wprost- pomyśl o tych chwilach, gdy zdarzyło ci się zrobić coś złego. To, że coś wiemy, że coś jest wyryte w naszej pamięci (na przykład poruszające fragmenty biblijne) nie oznacza, że będziemy się do nich stosować i żyć nimi w codzienności. Ta niezmienne zadziwiająca reguła tyczy się jednako świeckich jak i duchownych. Jak już mówiłam- jesteśmy z tej samej gliny. Spójność tego co myślimy i w co wierzymy z wypowiadanymi przez nas słowami oraz wprowadzanymi w życie czynami jest rzadkością. Jest czymś co warto w sobie budować, bo jest to coś niezwykle pięknego, czystego i życiodajnego. Myślę, że stanowi to fundament świętości. Świętym nikt nie jest, świętość to nie jest coś raz danego, stabilnego. Świętymi się stajemy, świętość to droga, to proces, to dynamizm pielgrzymowania. Podążanie tym szlakiem nie należy do rzeczy łatwych. Nie wiem jak ty, ale ja z tej drogi często zbaczam i kiedy już jestem na takiej dróżce donikąd to jest nas tam sporo, bywa nawet tłoczno. Może nawet kiedyś się już tam spotkaliśmy?
Tymczasem to głównie księżom zarzucamy hipokryzję, sprzeniewierzanie się wyznawanym wartościom. Czemu to ich najczęściej piętnujemy? Cóż, ta sprawa jest dość złożona. Chciałabym się jednak skupić na pewnej kwestii, która szczególnie mnie dotyka, a z którą chcąc poprawić kondycję Kościoła trzeba się nam wspólnie, w sposób stanowczy zmierzyć.
Księża na Ziemię!
Zdarzało mi się słyszeć, że kapłaństwo lub życie zakonne to szczególny rodzaj powołania. Szczególny to znaczy lepszy. Zdarzało mi się słyszeć, że kapłani są w pewien, nie do końca sprecyzowany, szczególny sposób bliżsi Bogu. Szczególny znaczy tu bardziej bliscy niż inni. Zdarzało mi się też słyszeć, że kapłan to w ogóle ktoś szczególny, to znaczy ważniejszy. Trzeba go zatem otaczać szczególnym (a jakże) szacunkiem, troską i nie należy się mu sprzeciwiać- zwłaszcza w sprawach dotyczących Kościoła. Skoro wyhodowaliśmy wizerunek kapłana jako osobnika szczególnego, to trudno się dziwić, że mamy co do tych osób szczególne wymagania, a co do ich potknięć szczególnie mało cierpliwości. Trzeba tu będzie włożyć sporo pracy i zainwestować niemało czasu, żeby księża zechcieli stanąć w jednym szyku wraz z osobami, których Bóg powołał do innej drogi. Ze strony świeckich zaś, byśmy wreszcie przestali pielęgnować wizerunek kapłana jako nadczłowieka. Zarówno z serc osób świeckich jak i kapłanów oraz oczywiście osób życia konsekrowanego trzeba wreszcie wyrwać klerykalizm, a na jego miejsce wsiać życiodajną, prostą i czystą miłość do bliźniego. Czy potrzeba czegoś więcej do budowania zdrowej Wspólnoty? Pewnie coś jeszcze się znajdzie, ale ten rodzaj miłości, moim zdaniem, jest jednym z fundamentów, na którym mamy budować. Ufam, że zaprasza nas do tego sam Chrystus.
Może zatem zamiast wysyłać kapłanów na inne ciała niebieskie ściągnijmy ich jakoś na Ziemię? Pokażmy, że ich potrzebujemy, że zależy nam na nich i ich posłudze, że ufamy w to, że mogą być wspaniałymi towarzyszami na naszej drodze ku Bogu. Spróbujmy ich ściągnąć na Ziemię obdarzając wyrozumiałością, pokazując, że akceptujemy ich takimi jakimi są- z całym ich brudem, grzechem i dręczącymi wątpliwościami, bo właśnie ten brud, grzech, wątpliwości są tym co dla nas wszystkich jest wspólne. Nasze słabości mogą stać się miejscem naszego spotkania, bo każdy z nas tak samo ich doświadcza, tak samo upadamy. Kapłanów możemy też ściągać z powrotem na Ziemię… po prostu z nimi rozmawiając. Kiedy coś cię boli w tym jak funkcjonuje twoja parafia, wspólnota lub ze strony kapłana wydarzyło się coś na co nie możesz się zgodzić, to upiecz dobre ciasto zaparz najlepszą na świecie kawę (przecież wiem, że potrafisz) i powiedz mu, że zapraszasz, że musicie porozmawiać. Jest jednak pewien niezwykle ważny aspekt, którego w takiej rozmowie nie może zabraknąć. Zawsze ilekroć kogoś upominasz, wskazujesz na jakiś błąd lub konflikt, osoba wobec której to kierujesz musi wiedzieć, że robisz to, bo jest ciebie ważna, bo chcesz dla niej i dla waszej relacji jak najlepiej, bo chcesz ją na serio obdarzać czymś tak życiodajnym jak miłość bliźniego (oczywiście tyczy się to tego typu rozmów w ogóle, nie tylko z kapłanami 😉 ) Jak to zrobić? Chyba nie ma na to jakiegoś sprawdzonego sposobu. Na pewno ja nie jestem ekspertką w tym temacie. Odczuwam ogromne przejęcie, może nawet przerażenie, gdy myślę o ciężarze i konsekwencjach błędów, które mogłam w tym obszarze popełnić.
A zatem, kochani kapłani. Wracajcie do nas, na Ziemię. Potrzebujemy was, potrzebujemy współpracy z wami, naprawdę chcemy się też od was uczyć. Wracajcie tacy jacy jesteście- z waszymi poplątanymi historiami, trudnościami z jakimi się zmagacie, upadkami, które macie na swoich kontach. Przecież my to znamy. Jak w piosence możemy zanucić mam tak samo jak ty… i iść razem, aby szukać i odnajdywać Boga we wszystkim. To co, idziemy?
Słowo klucz- odpowiedzialność.
Jeszcze słowo do świeckich. Mam już naprawdę dość tego naszego gadania, że byłem kiedyś w Kościele, ale tak się rozczarowałem ,,czarnymi”, że już mam dość i w Nim nie jestem. Wiesz, jestem już mocna zmęczona tzw. argumentami tego typu. Prawdę mówiąc są one dla mnie tak niezrozumiałe i absurdalne, że nawet nie wiem od czego zacząć, żeby na nie odpowiedzieć.
Możemy tak w nieskończoność zrzucać odpowiedzialność na kapłanów, wytykać błędy zaangażowanym świeckim, bez ustanku szukać dziury w całym. W końcu to dużo prostsze niż samemu zakasać rękawy i zacząć kochać, pracować dla wspólnego dobra, przyznać się do własnych błędów i rozpocząć zmianę samego siebie. Widzisz Kościół, w którym coś cię boli lub drażni? Miej odwagę, aby to powiedzieć. Znalazłeś odwagę, aby to powiedzieć? Wykaż się mądrością, aby zaproponować zmianę. Zaproponowałeś zmianę? Daj przykład uczciwości i zacznij wprowadzać zmianę w życie. Krytykując bierzesz na siebie odpowiedzialność za zmianę tego, co krytykujesz. Główne pytanie brzmi zatem: czy jesteś gotów wziąć odpowiedzialność za swoje słowa?
Im dłużej piszę ten tekst, tym bardziej dochodzę do wniosku, że, niezależnie od naszego powołania, nam wszystkim trzeba wrócić na Ziemię… odrzucić w kąt uprzedzenia, stereotypy, te wszystkie dziwne lęki, które w nas siedzą. Trzeba byśmy otworzyli nasze serca i umysły, spotkali się i rozmawiali, działali razem oraz cieszyli się z tego, że budujemy Kościół, że jesteśmy Kościołem.
Mam nadzieję, że spotkamy się kiedyś w takich właśnie okolicznościach.