
Bóg jest. Jest z nami.
Walka duchowa, wątpliwości, pytania o sens cierpienia… To nieodłączne elementy mojej drogi wiary, które potrafią doprowadzić mnie do skraju. Nie inaczej było ostatnio. Wydawało mi się wtedy, że jeszcze jeden krok i tyle mnie w Kościele widzieli. Skoro Pan Bóg poukładał świat inaczej niż bym tego sobie życzyła, na dodatek nie odpowiada na moje jęki i pytania, to niech sobie radzi beze mnie (ja bez Niego spróbuję na pewno). Żegnam! Jest jednak tak, że w tego typu historiach zdarzają się zwroty akcji, których sama nigdy bym nie zaplanowała. Tak było też tym razem.
Pan Krzysztof
Pewnego dnia spotkałam pana Krzysztofa. Bardzo schorowany i samotny człowiek. Udar, który ma za sobą, pozostawił w jego ciele opłakane konsekwencje. Człowiek ten słabo słyszy, jeszcze gorzej widzi. Jaką część spośród kierowanych do niego komunikatów jest w stanie odebrać i przetworzyć? Trudno powiedzieć. Na pewno sam, za pomocą słów, niewiele może wyrazić. Całymi dniami leży w łóżku, jeśli ktoś posadzi go na wózku i zawiezie na świeże powietrze, to pan Krzysztof spędza czas na zewnątrz. To tyle. W ten sposób mija jego życie. Do niedawna byłam gotowa traktować życiorysy osób takich jak pan Krzysztof jako dowody na nieistnienie Boga. Jak dobry i kochający Bóg mógłby pozwolić na takie cierpienie. Czy takie życie to jeszcze w ogóle życie? Brzmi kontrowersyjnie? Być może, ale nic nie poradzę na to, że takie myśli pojawiały się w mojej głowie. Dziś jest inaczej, ale droga, którą pokonałam, aby spojrzeć na życie swoje i innych w odmienny sposób jest długa, wyboista, a czasem bardzo mroczna. Na pewno było warto.
Pierwsze spotkanie z panem Krzysztofem było krótkie. Weszłam na jego salę, żeby poznać pacjentów, którzy na niej przebywali. Pan Krzysztof wyróżniał się spośród wszystkich. Był w najgorszym stanie. Kiedy okazało się, że nie nawiążemy rozmowy, to postanowiłam wykorzystać bardziej prosty i intuicyjny zmysł jakim jest dotyk. Chwyciłam dłoń pana Krzysztofa, on odwzajemnił uścisk. Uśmiechnął się. Przez moment wyglądał na szczęśliwego (lub przynajmniej zadowolonego). Nie wiedziałam wtedy jaka jest jego historia, nie miałam pojęcia jaka czeka go przyszłość, było tylko tu i teraz. I właśnie to ,,tu i teraz” było dobre. On się uśmiechał, ja wiedziałam, że choć robię niewiele (po prostu z nim jestem, trzymam go za rękę) to robię coś bardzo sensownego, coś, co dla tego konkretnego człowieka, w tej konkretnej chwili znaczy bardzo wiele. To było piękne.
Słabość.
Zaczęło się od choroby. Słabość, bezradność, niemoc. Trudno mi sobie nawet wyobrazić co by było, gdyby nie wsparcie przyjaciół. Kiedy całymi dniami musiałam leżeć w łóżku nie byłam w najlepszym nastroju. Jestem przyzwyczajona do działania, aktywności oraz samodzielności. Tymczasem znalazłam się w rzeczywistości zupełnie dla mnie nieznanej. Ciało odmówiło posłuszeństwa. Jak oślepiony Szaweł byłam zupełnie uzależniona od pomocy życzliwych mi osób. Z jednej strony moje serce nie mogło pomieścić wdzięczności i zachwytu nad postawami ludzi, na których mogłam wtedy liczyć (na własnej skórze doświadczyłam prawdziwości porzekadła ,,Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”) z drugiej byłam zupełnie zaskoczona tym jak sama niewiele mogę, jak skutki choroby biorą górę, jak bardzo jestem słaba. To był czas, w którym po prostu byłam. Jadłam, spałam, kiedy przybyło trochę sił mogłam z kimś porozmawiać, chodziłam do lekarza. To wszystko. Tak mijały dni. Wtedy nie rozumiałam jak ważną lekcję odbieram. Dopiero z perspektywy czasu, dzięki spotkaniu z panem Krzysztofem dostrzegłam sens i obecność Boga w tych wydarzeniach.
Uparciuch o twardym karku.
W mojej słabości i doświadczeniu choroby czułam się opuszczona przez Boga. Nie miałam do Niego żalu, stawał mi się po prostu coraz bardziej obojętny. Myślałam: Nie mogę na Ciebie liczyć? To trudno, jakoś sobie poradzę… To bolało. W moim sercu było coraz więcej mroku i coraz mniej nadziei na to, że wiara jest możliwa. Nie było to spowodowane jedynie doświadczeniem choroby, ale również długotrwałym okresem strapienia, zmaganiem z wieloma wątpliwościami natury duchowej (tak bardzo chciałam się dowiedzieć jaki jest sens cierpienia, po co nam ono) oraz trudnościami. Znasz ten stan? Pewnie tak.
Wykaraskałam się z choroby, wróciłam do pracy, poznałam pana Krzysztofa, a walka duchowa wciąż trwała. Mimo doświadczenia mroku i zwątpienia wciąż nie potrafiłam zdecydowanie i jednoznacznie powiedzieć Bogu ,,nie!”. Wtedy przyszedł dzień nowego odkrycia. Nic go nie zapowiadało. Jak zwykle o poranku jechałam autobusem, by spotkać się z pacjentami i wtedy pojawiła się we mnie ta myśl: Jezus nie powiedział o cierpieniu ani słowa, ale kiedy przyszedł czas udał się do Jerozolimy, wziął krzyż i na tym krzyżu cierpiał oraz umarł. Nawet o czymś tak ogromnym, trudnym do opisania jak miłość Ojca Jezus opowiadał, tworzył przypowieści, aby nas do niej przybliżyć, ale o cierpieniu nie powiedział nic. W odpowiedzi na cierpienie Jezus nie użył słów, ale dokonał konkretnych czynów- sam cierpiał, umarł i zmartwychwstał. Oczywiście nie jest to odpowiedź wprost (a takiej początkowo chciałam), ale jest ona pełna. Jest doskonała. Widać są takie tajemnice, na które odpowiedź wprost nie jest żadną odpowiedzią, bo żeby się z nimi zmierzyć trzeba czegoś więcej: trzeba głębi, do której prosty rodzaj komunikatu nigdy nie sięgnie. Wtedy, w autobusie, w moich oczach pojawiły się łzy. Zrozumiałam coś zupełnie dla mnie nowego. Spotkałam Boga.
To wydarzenie pozwoliło mi zweryfikować moje spojrzenie na rzeczywistość. To dzięki niemu zrozumiałam, że nie doceniam życia, że nieustannie szacuję jego wartość na podstawie osiągnięć, dokonań i zdobytych umiejętności. Patrząc na pana Krzysztofa pytałam o sens jego życia, bo jego egzystencja nie jest ani efektywna, ani produktywna. Tymczasem jest to człowiek, a zatem na szacunek, miłość oraz prawo do istnienia nie musi sobie zasługiwać. One mu się należą. Są czymś oczywistym, nierozerwalnie powiązanym z jego godnością, która wypływa z faktu bycia człowiekiem, a więc i Dzieckiem Boga. Zrozumiałam dlaczego tak trudno było mi znieść czas mojej choroby. Nie mogłam wtedy działać, nie mogłam produkować, moje życie nie przynosiło namacalnych owoców. Zatem w moim mniemaniu było bezwartościowe. Dopiero teraz doceniam ten czas jako okres odpoczynku, regeneracji i spotkania ze swoją słabością, co okazało się doświadczeniem bardzo cennym i odkrywczym. Zrozumiałam, że życie jest cenne, że człowiek nie musi zapracowywać na to, aby nazywać go człowiekiem, że nie chodzi o to, żeby produkować (i konsumować), ale żeby żyć.
Koniec wątpliwości?
Spotkałam Boga tam, gdzie myślałam, że wcale nie zagląda. Co prawda nie dostałam jasnej i prostej odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, ale otrzymałam zaproszenie do kontynuowania drogi i odkrywania rzeczywistości razem z Jezusem. Przyjmując to zaproszenie mogę trwać w światłości, żyć pełnią życia i tym życiem dzielić się z innymi. Trudno mi opisać, trudno mi znaleźć słowa, aby opisać jak bardzo życiodajne było to doświadczenie. Wiem, że spotkałam Boga, że od Niego pochodzi zmiana jaka we mnie zaszła, bo patrzę na świat i na innych ludzi w sposób, który pomaga mi samej doświadczać miłości oraz poczucia sensu, a także dzielić się tym z innymi. Walki duchowe, wątpliwości, pytania pewnie nadal będą współtworzyć dynamiczną rzeczywistość jaką jest moja wiara. Mam takie pragnienie, by mieć oczy tak samo otwarte na to, co piękne jak i na to, co straszne. Mieć tak samo odwagę na zachwyt nad dobrem jak i na spotkanie z tym co boli. Jak w przepięknym wierszu pisała pani Krystyna Konarska-Łosiowa:
Można wierzyć- choć wali się świat ufać- jak ślepiec co odrzucił laskę ale miłość musi mieć oczy szeroko otwarte by nie ominąć żadnego szczęścia żadnego cierpienia Wydać wszystko do ostatniego grosika.
Tak chcę żyć.
Ten tekst dedykuję wszystkim moim Przyjaciołom z Duszpasterstwa Akademickiego Winnica w Gdańsku oraz Dzielnej Niewieście szeroko znanej jako Chrześcijańska Mama. Kiedy poraniona leżałam na drodze, Wy okazaliście miłość i wytrwałość, by być Miłosiernym Samarytaninem. Wasze modlitwy i działanie zaniosły mnie tam, gdzie wyleczono moje rany. Dziękuję.