
O mojej wieży Babel.
Przez wiele lat moją ulubioną przypowieścią była ta o talentach. Myślałam-to coś dla mnie: talenty, działanie, pomnażanie dobra. Nie wolno stać w miejscu! Obraz Boga, który jest coachem i motywuje do osiągania coraz większych i wspanialszych celów był jak woda na młyn dla mojej wiecznie głodnej ambicji. Oto rodzaj katoliczki, której dziś potrzebuje Kościół- aktywnej, niezmordowanej i żądnej sukcesów (jakkolwiek to brzmi w kościelnym kontekście). Wiedziałam, że są też inne przypowieści o poranionych i cierpiących (jak ta o miłosiernym Samarytaninie) lub o przygniecionych ciężarem trudnych konsekwencji i życiowych zawirowań (przypowieść o miłosiernym Ojcu), ale czułam, że nie są one dla mnie. Ja jestem silna i świetnie sobie radzę (a będę jeszcze lepiej), niech te przypowieści czytają słabi i poobijani, mnie wystarczy to, co zostało powiedziane o talentach. Tak zaczęłam budować swoją wieżę Babel, po której dziś niewiele już zostało, ale która zdążyła wyrosnąć już prawie pod samo niebo, a jej upadek był wielki…
Ukryty kult produktywności.
Widok czyjegoś cierpienia przerażał i przeszywał mnie kiedyś tak, że trudno mi znaleźć słowa, by móc to opisać. Patrzyłam na przygniecionych bólem ludzi, z którymi było dane mi się spotkać i pytałam o sens ich istnienia. Byli zbyt słabi, żeby coś osiągnąć, zbyt schorowani, aby rozwijać swoje pasje, zbyt zmęczeni, aby realizować coś, co wówczas nazywałam wartościowym. Myślałam, że to kwestia mojej wrażliwości (i tak, po trosze tak też było), że ta niezgoda, która się we mnie budzi w odpowiedzi na ten ból, który dokoła siebie dostrzegam jest czymś dobrym, nawet szlachetnym. Pewnie by tak było, gdyby nie to, że najważniejszym powodem mojej niezgody było to, że gdzieś bardzo głęboko we mnie kołatała się myśl, że oni nie mogą być szczęśliwi, bo nie mogą sobie wyznaczać celów, a potem ich osiągać. Czym jest trwanie w takim stanie? Na pewno nie jest to życie. A potem strach i obawa, bo może ja też kiedyś będę mieć wypadek albo zachoruję i skończę jak ci, którym dziś tak współczuję. Wtedy byłam zainteresowana tylko życiem pełną piersią, a ono było dla mnie nierozerwalnie związane z aktywnością i wytwarzaniem. Uważałam, że życie warte przeżycia równa się życie pełne konkretnych efektów, produktów i aktywności. Im więcej robisz i osiągasz tym większy ma ono sens, a jeśli nie robisz nic (bo na przykład jesteś przykuty do łóżka) to… To wiem tylko, że to na pewno straszne, ale ja mam dwie ręce, dwie nogi, mam swoje talenty, więc zrobię co w mojej mocy, żeby jakoś cierpienie spotkanych ludzi zmniejszyć, ból zagłuszyć, otrzeć ich łzy. Tak pod przykrywką wrażliwości i chęci niesienia dobra (może nie za wszelką, ale wysoką cenę) pielęgnowałam w sobie retorykę sukcesu, wartość i sens życia utożsamiałam z tym, czy człowiek może się rozwijać i działać (bo jeśli nie to skąd ten sens czerpać). Tak zaczęła się budowa mojej wieży Babel. Tak zaczęłam być wersją boga, którą uważałam za najlepszą, bo nie było w niej zgody, ani miejsca na krzyż.
Pewnego razu – gdy tłum cisnął się do Jezusa
A teraz, co tu dużo mówić, pozmieniało się. Zamiast opowiadać historię tego jak i dlaczego pokażę Ci moje aktualne spojrzenie na rzeczywistość, a pomoże mi w tym fragment z Ewangelii według Świętego Łukasza (5, 1-11).
Nic tak nie uczy pokory jak bezradność. Możesz być najlepszy w swoim fachu (nie mam powodów, aby wątpić w to, że Piotr i jego załoga byli świetnymi rybakami), mieć plan i wszystko czego trzeba, aby sprawy potoczyły się po twojej myśli. Tymczasem łowisz całą noc i nic… To znaczy stajesz wobec sytuacji, która cię przerasta, spotykasz się z cierpieniem, na które nic nie można poradzić, uświadamiasz sobie, że jesteś świadkiem konsekwencji, które są wynikiem błędów sprzed wielu lat i ich naprawienie jest zapewne niemożliwe. Łzy, brak możliwości wykorzystania swoich talentów, nawet rozpacz. Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie ułowiliśmy… Do tej pory próbowali sami, próbowali bez Niego, według swojego planu i starych sposobów. Tymczasem Jezus zaprasza do czegoś zupełnie odmiennego: po pierwsze- teraz zrobisz to razem ze mną, nie będziesz już sam, a po drugie- porzuć znane ci dotąd schematy, otwórz się na to, co ci teraz proponuję. Być może brzmi banalnie, ale potraktowanie tych odkryć serio i przynajmniej podjęcie próby pójścia za nimi było i nadal jest dla mnie czymś przełomowym.
Wypływasz na głębię. Wszyscy się gapią, może nie dowierzają, szepczą między sobą, bo przecież to, co robisz nie ma sensu, to się nie może udać, z resztą- już próbowałeś… Ale trudno jest odpuścić, trudno jest się poddać, gdy słyszysz w sercu Jego głos, który cię woła. Chłodne kalkulacje intelektu odchodzą wtedy na bok, na dźwięk tego głosu nic się już nie liczy, chcesz po prostu za Nim pójść. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci… Idziesz na Nim i dzieją się cuda. Każdy z nas pod słowem cud rozumie coś trochę innego i to jest dobre, to jest potrzebne. Dla każdego i każdej z nas łódź przepełniona rybami będzie oznaczać coś innego. Ja swoją dopiero odkrywam.
Nowa kolejność przypowieści.
Zaczęłam od tego, że kiedyś bliska mojemu serca była tylko przypowieść o talentach. Teraz jest inaczej, teraz odnajduję siebie w każdej przeze mnie wspomnianej, z każdej czerpię. Czytam je i przykładam do swojego życia w konkretnej kolejności, której nauczyła mnie historia spotkania rybaków z Bogiem. Pierwszą przypowieścią jest ta, która opowiada o miłosiernym Samarytaninie. Piotr po nieudanym połowie przypomina mi człowieka pobitego, leżącego na drodze, bezradnego. Tym, który daje mu szansę doświadczenia miłości, który leczy jego obolałe życie jest Jezus. Od tego trzeba zacząć- od dostrzeżenia swojego pokiereszowanego życiorysu, poharatanego serca i odkrycia lęków. Kiedy już wiesz, że w fatalnym stanie leżysz na drodze, pozwól na to, aby Miłosierny się tym zajął, pozwól Mu (tak jak zrobił to Piotr), wejść na swoją łódź. Następną będzie przypowieść o miłosiernym Ojcu. Trudno jest uwierzyć, że Jego miłość jest za darmo, że On nie będzie wypomniał, że nie będzie stawiał warunków. Świadomość tego ile mamy na sumieniu, jak często zawodzimy samych siebie, że przed nami jeszcze wiele upadków skłania do wypowiedzenia słów podobnych, do tych, które padły z ust Piotra: «Wyjdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiekiem grzesznym», a zestawiając to z fragmentem przypowieści na myśl przychodzą mi refleksje syna marnotrawnego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Odpowiedzią Boga nie są jakieś tanie słowa pocieszenia- w przypowieści jest to gest, który wyciska łzy, napawa radością i poczuciem bycia kochanym: A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. W historii Piotra i Jezusa odpowiedzią na wątpliwość i niepokój, które często są pierwszą reakcją naszych pragnących bezinteresownej miłości serc, są kojące słowa pokoju i zaproszenia do wspólnej, nowej drogi z Bogiem: Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił. Druga część tego zdania przenosi nas do trzeciej przypowieści, przypowieści o talentach. Nie ma wątpliwości, że każdy, że każda z nas ma w sobie potencjał, jesteśmy unikatowi, mamy różnorodne zainteresowania, pasje i przepiękne uzdolnienia. Dziś uważam jednak, że pełne ich odkrycie, zrealizowanie, wykorzystanie, a także pomnożenie nie jest możliwe bez pokonania drogi, przez którą wiodą nas poprzednie przypowieści. Nie chcę, aby ten tekst miał pesymistyczny i cierpiętniczy wydźwięk, bo nie chodzi mi o to, byśmy teraz ubolewali nad naszą kondycją, ale o to, że ujawnienie potencjału jaki w nas drzemie i jego mądre spożytkowanie (a zatem w sposób czysty na większą Bożą chwałę- kto się spotkał z duchowością ignacjańską ten wie 🙂 ) jest możliwe tylko wówczas, gdy odnajdziemy to, co w nas słabe, poranione i-
co najważniejsze- odkryjemy jaki Bóg ma do tego stosunek, w czym i jak jest obecny, jak na to odpowiada. Będąc Jego Dziećmi mamy wiele do zrobienia, mamy też ku temu predyspozycje. To jasne. To dlatego Jezus zachęca do wypłynięcia na głębie, do łowienia ludzi. Proces, który prowadzi do podjęcia tak wielkich wyzwań i realizacji Bożych pragnień rozpoczyna się jednak w momencie, w którym zdajesz sobie sprawę, że zakrwawiony leżysz na drodze, potem, że On na Ciebie czeka, że chce cię przytulić… Dopiero wtedy widzisz, że masz nie jeden, trzy lub pięć, ale dużo, dużo więcej talentów, które z miłością chcesz pomnażać.
Tak to dziś widzę. W ten sposób upadła moja wieża Babel, a zaczął się wznosić dom budowany na skale. Oto jest owoc modlitwy.